List do wstawiennika
Przez długi czas nie pojmowałam idei wstawiennictwa w Kościele. Wydawało mi się to niepotrzebnym gmatwaniem sprawy skoro można zwracać się bezpośrednio do Boga. Poza tym, na jakiej zasadzie to w ogóle ma działać? „Załatwianie sobie” przez kogoś sprawy u Pana Boga, jakby miał On być czymś w rodzaju skorumpowanego urzędnika? A jednak przyszedł dzień, w którym zrozumiałam. Pewnego dnia poczułam się zbyt mocno przytłoczona ciężarem, którego nie mogłam, ani unieść, ani w żaden sposób wywrzeć nań wpływu. Jednym z takich ciężarów jest moja Ojczyzna. W ten sposób znalazłam się w kaplicy Adoracji, ale nie potrafiłam się modlić. To bardzo dziwne uczucie. Wiesz, masz przeczucie, że coś jakby przelewający się dzban zawisł nad Tobą i chciałbyś się go pozbyć, ale z drugiej strony wiesz też, że słusznym i sprawiedliwym byłoby, aby jednak na Ciebie się wylał…
- Ale wiesz, pamiętasz – zaczynam oficjalnie - że jakby się znalazł choć jeden sprawiedliwy to nie zniszczysz, tak?
Cisza. Od jakiegoś czasu odnoszę wrażenie, że nad Polską zapadła w niebie charakterystyczna cisza. Wiercę się niespokojnie i znowu próbuję wyciszyć. Odczuwam dziwny dyskomfort podobny osobie, którą wypchnięto z szeregu żeby mówiła za innych. Nie podoba mi się to. To co mam powiedzieć? „Sorry, okradłam Cię, mogę znowu?” Powiedzieć, że odczuwam wstyd to jakby nic nie powiedzieć. Przecież jakby co, to zasłużyliśmy sobie na to. Dobrze nam tak! Ale zaraz mam przed oczami różnych znajomych i nieznajomych, i znów ogarnia mnie litość. Ale nie mam siły się modlić. Rozglądam się rozpaczliwie po kaplicy i wreszcie dostrzegam Ciebie. W sumie trudno Cię nie dostrzec. Jesteś zawsze na topie, na samym winklu, tuż pod nosem – jakżeby inaczej? Chociaż ostatnio depcze Ci po piętach niejaki Charbel. O! Właśnie postawili jego portret naprzeciw Twojego! To ten gość co cyknął sobie pośmiertną fotkę, a z jego grobu wypływa uzdrawiający olej. Ekstra, nie? Ty tak nie masz!
Przyglądam się dłużej Charbelowi. „Fajna egzotyka” myślę sobie… ale nie… jednak nie. Co Ty, Charbelu, możesz wiedzieć o Polsce? Czy wiesz jak to jest być Polakiem? Jadłeś może kiedyś bigos albo schabowy? Myłeś okna przed świętami? Albo może dosłyszałeś jak plotkują o Twoim ubiorze znajomi na cmentarzu we Wszystkich Świętych? Znosiłeś wrednego sąsiada z bloku, który specjalnie zalewa Ci mieszkanie? Kłóciłeś się z rodziną przy wigilijnym stole aby na koniec usłyszeć: „wynoś się stąd ty bezbożniku!” ? Czy widziałeś te nieprzeliczone ilości trupów, które użyźniają od dziesiątek lat naszą polską ziemię? Nie! No to wybacz, nie tym razem…
Spoglądam znów na Ciebie i wyrywa mi się w sercu rozpaczliwy okrzyk: NO I GDZIE SĄ TE TWOJE CHOLERNE KREMÓWKI!?
Powoli uspokajam się. Fala ulgi przypływa i przynosi spokój.
No właśnie. Dlaczego w ogóle nie domalowali Ci tych kremówek? Ja bym domalowała. Może wtedy by Ci zaufali? Może trzeba z kimś zjeść kremówkę, tak jak beczkę soli, żeby się zaprzyjaźnić? Gdyby mój Leszek miał zostać świętym, to wiedziałabym, jak go namalować. Przypominałby trochę mikołaja ze świątecznych reklam, no bo ma duży brzuch i siwą brodę. Ale przede wszystkim, miałby w rękach butelkę coca coli! Tak! Bo on tę coca colę pije litrami przez całe życie jak wodę. A raczej zamiast wody. Aż dziw, że jeszcze żyje. Jestem pewna, że w jego krwi płynie coca cola, tylko nauka nie umie jeszcze tego zbadać. A jak już zostanie tym świętym, to z jego grobu zacznie wypływać ta coca cola. Nie żeby uzdrawiała. Co to, to nie. Ale tak, dla przyjemności, żeby ludzie się napili, bo niedługo cola będzie produktem dla zamożnych. Tak, to by było bardzo w stylu Leszka i zgodnie z jego poczuciem humoru. I wtedy już nikt nie będzie mógł powiedzieć, że to zjawisko da się racjonalnie wytłumaczyć albo że to omam dewotów. Cola wypływająca z grobu jest czymś tak nieracjonalnym, wręcz absurdalnym, że musi być prawdziwa! Nie ma jak dotąd żadnego świętego Leszka, więc mój będzie pierwszym! To będzie przełom. W wielu sprawach. I choć niektórzy mogliby go uznać za anty-świętość, dla mnie jest świętym. Znam zresztą wielu ludzi, którzy nigdy nie będą mieć swojego obrazu w kościelnej galerii świętych lub takich, którzy żyją na marginesie wszystkiego, lekceważeni i pogardzani przez tych, co uchodzą za wzór cnót. Ale ja wiem swoje. Nie wiem skąd, ale wiem. Patrzę na mordę i wiem, że to święty. Co poradzę?
Tobie też wierzę. Patrzę na Twoją kremówkową mordę i wiem, że jesteś świętym. Wierzę Ci nie dlatego, żeś „wielkim Polakiem był”, ale właśnie dlatego, żeś nigdy nim dla mnie nie był. No tak jakoś mi się życie ułożyło, że gdy byłeś papieżem i Kościół w Polsce pierdział watą cukrową i tęczowymi jednorożcami, a ławki kościelne miały pełne obłożenie – mnie tam nie było i nie korzystałam z dobroci. Podczas gdy rzesze młodzieży jeździły na pielgrzymki i śpiewały „Barki” i „Arki” przy ogniskach – mnie z nimi nie było. Nie moje klimaty. Nie zachwycałam się Twoimi kazaniami, nie wzruszała mnie Twoja osoba. Nie znałam Cię i nie chciałam znać. Widok księdza w sutannie wywoływał we mnie lęk, spowiedź jeszcze większy, a moją jedyną modlitwą podczas Pierwszej Komunii Świętej, która przypominała oskarową galę, była taka, żebym nie wywaliła się na poduszce, którą mi podstawiono pod kolana. Nie, tamten Kościół nie mógł być moim Kościołem. No bo jak zajeść cierpienie watą cukrową? No nie da się. A teraz, teraz, kiedy Kościół ośmieszony, wyszydzony, będzie odsuwał się w cień, kiedy na mszy jest pusto i smętnie – teraz tak! Teraz jestem w domu. Teraz mogę objąć Kościół moją miłością, bo wiem, że potrafi ją przyjąć.
Pamiętam, że w szkole uczył nas religii pewien przystojny ksiądz. Zawsze był pod wyprasowanym ubraniem (nie nosił sutanny), pachniał drogimi perfumami, na ręce nosił bajerancki zegarek, podpisywał się eleganckim piórem ze stalówką, a przy każdym kroku stukały mu obcasy. Zawsze miał gotową błyskotliwą odpowiedź na wszystko, a jego inteligentny cynizm i żarcik wzbudzały powszechny zachwyt. Prawie wszystkie dziewczyny w klasie kochały się w nim. Dla mnie był obrzydliwy. Nie z powody anty-obrazu Chrystusa, bo Chrystus nic wówczas dla mnie nie znaczył, ale akurat jego piękna, wręcz idealna morda mi się nie podobała. Nie rozumiałam koleżanek. Gdyby mnie dotknął choćby przypadkiem, poczułabym to tak, jakby oblał mnie szambem. Bez zdziwienia przeczytałam wiele lat później, że wyrzucono go z powodu kochanek.
Pamiętam też z dzieciństwa bardzo miłego księdza, który zajmował się przygotowywaniem dzieciaków do sakramentów. Był takim typowym, miłym, zwyczajnym mężczyzną – tatusiem, z którym fajnie byłoby pójść na ryby. Miał rękę do dzieci – uwielbiały go. Msze prowadzone przez niego były naprawdę fajne. Ale pewnego dnia zniknął i nigdy nie wrócił. Od tamtego czasu zrobiło się smutniej i gorzej. Wydalono go dyskretnie z parafii gdy wyszło na jaw, że ukrywa własną rodzinę. Nie wiem co się z nim stało dalej.
Jak przez mgłę widzę także łysą, roześmianą twarz grubego księżulka, który zawsze chodził wesoły, ale gdy napotykał mój wzrok robił się nagle poważny. „Dziwne dziecko” – miał powiedzieć moim starszym. „Zbyt spokojna jak na swój wiek.” Ale starsi byli zachwyceni moim spokojem i grzecznością, więc śmiali się głośno.
Co Ty byś wówczas powiedział? Co byś zrobił? Co powiesz na to, co dzieje się teraz? Jeszcze kilka lat temu w naszej parafii dzieciaki po swojej mszy podbiegały do kapłana po specjalne błogosławieństwo. Dziś kapłan NIE DOTYKA żadnego dziecka błogosławieństwem. Apropos… Z tego powodu mam pewnego czarnego osobnika pod swoją stałą „opieką”. Przyczynkiem do tego była niedzielna msza, gdy ów kapłan przechodząc obok mnie z tacą zatrzymał się nagle i uczynił nade mną znak krzyża. Zaskoczona nie zdążyłam uchwycić jego spojrzenia, ponieważ już się oddalił. Byłam wówczas przy końcówce ciąży i nie byłoby może w tym nic dziwnego, gdyby nie to, iż nigdy wcześniej nie otrzymałam takiego błogosławieństwa, a następnej niedzieli nie było mnie już na mszy, ponieważ niespodziewanie i trochę przedwcześnie przyszła na świat moja córka…
Wydaje mi się, że istota tzw. „Kościoła Powszechnego” jest tak trudna do zrozumienia, gdyż jest bardziej niewidzialna niż widzialna. O wiele więcej spraw toczy się w jego sferze niewidzialnej niż widzialnej. Dziś trudno jest mi wyobrazić sobie, że mogę być „poza” nim i zrezygnować z tak ogromnego, najczęściej właśnie niewidzialnego, wsparcia, jakie codziennie od niego otrzymuję i nawet nie jestem tego świadoma. Długo jednak przyszło mi czekać na zrozumienie tego. Podobnie jak na Ciebie.
Twojej kremówkowej mordy nie mogłam rozszyfrować. Wydawało się, że jesteś mi obojętny, ale gdy napotykałam Twoje spojrzenie, zatrzymywałam się. „Sympatyczna twarz, papież” – tak sobie to tłumaczyłam. Ale to nie było to. CHCIAŁAM się przy Tobie zatrzymywać, wbrew sobie. Nie uznawałam bowiem autorytetów. Zbyt dużą cenę zapłaciłam za ich upadek. Zbyt szybko dojrzałam. Podczas gdy inni teraz oburzają się i zniesmaczają na kościelne afery, na topie są większe i mniejsze „coming outy”, mnie nic nie rusza. Chyba właśnie dlatego. Chociaż nigdy nie byłam w Kościele naprawdę, w jakiś sposób znałam go, widziałam go takim jakim był istotnie i dlatego odmawiałam waty cukrowej, którą chciał mi podać. Zatrzymywałam się przy Tobie, ponieważ zdałam sobie sprawę, że Ty także nie jesteś z tego słodkiego Kościoła. Im bardziej słodkie i kiczowate były Twoje portrety, tym mocniej ten wniosek mi się nasuwał. Choć cały byłeś z waty cukrowej – nigdy jej nie skosztowałeś. Zaintrygowało mnie to. Postanowiłam Cię obserwować. Już od dawna nie żyłeś i powoli umierałeś także w świadomości ludzi. Zrobiło się cicho, ciemniej, spokojniej. Otworzyłam księgę, która zamknęła się na Twojej trumnie… Znów na moment stałam się dzieckiem bawiącym się cichutko w kąciku, obserwującym uważnie otoczenie. Wyłączyłam dźwięki, wymazałam litery. Nie chciałam nic wiedzieć. Chciałam tylko patrzeć. Patrzyłam więc na Ciebie. Długo. Musiało upłynąć wiele lat, musiało to spojrzenie okrzepnąć, rozebrać się z podświadomości, wzbogacić osobistymi doświadczeniami. I pewnego dnia zobaczyłam. To spojrzenie, którym mnie zawsze przy sobie zatrzymywałeś… to było JEJ spojrzenie. Wreszcie przestała być dla mnie przezroczysta! Wszystko w Tobie było Jej, jakbyś użyczył Jej własnego ciała. Ogarnęło mnie wzruszenie. Przecież zawsze o tym mówiłeś, nigdy tego nie ukrywałeś. „Totus Tuus” i tak dalej. Ale czasem to co jest najbliżej – jest jednocześnie najmniej dostrzegalne. Tak jak Ona.
Rozebrali Cię ze wszystkiego, obgryźli aż do kości, a nawet i te rozkruszyli. Wszystko na medaliki, breloczki, magnesy. Ale kto z nich wiedział o Twojej cichej męce? Któż mógłby? Chyba tylko ci, co mają (jak to dawniej ładnie nazywano) „prawdziwe nabożeństwo” do Niej. Tylko tacy potrafią zrozumieć, jaką męką było dla Ciebie bycie ich cukierkowym papieżem. Jak bardzo nie nadawałeś się na papieża, jak bardzo! A jednocześnie byłeś jedynym możliwym…
Dlaczego Ci nie wierzą? Dlaczego nie wierzą Tobie, któryś modlił się w watykańskiej komórce na szczotki, ale wierzą tym, którzy ostentacyjnie w pierwszych ławach głośno mówią: „Boże, dziękuję Ci, że nie jestem jak te ohydne, dwulicowe klechy!” Czy spojrzeli Ci w oczy? Może gdyby spojrzeli, toby dziś nie pluli na Ciebie. Ale niektórzy z nich niestety wiedzieli, kim jesteś. Może nawet nie tyle wiedzieli, ale wyczuwali. Jak sęp padlinę. Niczym podłe dzieci, wykorzystujące miłość matki, robili co chcieli. Bo nawet sam szatan wie, że na Jej obliczu nie ma cienia gniewu. Ona się nigdy nie gniewa. Pod Jej płaszczem nawet najgorszy człowiek jest uratowany, a w Jej dłoniach każde cierpienie zamienia się w klejnot. Jest niezniszczalna. Dlatego też i Ciebie nie uda im się zniszczyć. Choć robią co mogą, nawet biją różańcami po głowie! Wyobrażasz sobie? Żeby tylko Ją obrzydzić… Ale ci, co zamiast uderzać, naprawdę modlą się na tych paciorkach, są silniejsi. Schowani, ukryci przed światem, jak Ona, budują na nowo i niestrudzenie to, co tamci niszczą.
Przeczytałam gdzieś, że z początku chciałeś do Karmelitów… Chyba domyślam się, dlaczego. Tak, to byłaby najlepsza droga dla Ciebie gdyby nie ta, którą poszedłeś. I tu okazuje się, że mamy wspólną tajemnicę. Bo ja mam podobnie. W alternatywnym świecie alternatywnego wyboru, za nami obydwojgiem zamknęłyby się klasztorne wrota, na zawsze odgradzając nas od ślepego świata, który wzgardził Miłością. Ale nie byłby to jednak wybór prawdziwy, ponieważ byłby to TYLKO NASZ wybór. Ostatecznie nie jest bowiem istotne, czy istnieje nieskończona ilość możliwości wyborów i ich rezultatów, czy nie. Istotne są tylko te wybory, których dokonujemy w Nim, przez Niego i dla Niego. I to właśnie te wybory pokazują, kim jesteśmy naprawdę.
Nie wiem jak się to odbywa i dziś niewiele mnie to obchodzi. Może działa wtedy jakaś super hiper wyzwalająca się energia jak ta podczas spalania się gwiazdy, a może naprawdę przekupujesz Go swoimi kremówkami. Jest mi wszystko jedno. Zabierz ode mnie ten ciężar, bo tylko taka miłość jak Twoja może go unieść i wyzwolić z niego dobro. Ja nie potrafię. Jestem zbyt mała i słaba. Ale Ty jesteś silniejszy i możesz, i chcesz, i rozumiesz mnie. Jesteś taki sam jak ja, choć jednocześnie nieskończenie lepszy. Krew z krwi, kość z kości, Polak, i dusza podobna mojej – dusza, która nigdy nie zaakceptowała iluzji miłości bez Krzyża.
Dlatego jestem tutaj i proszę Cię o pomoc. Tylko sierota zrozumie sierotę. Tylko ktoś, kto otrzymał śmiertelny cios od swych ziomków rozumie, jak ciężko jest wybaczyć i kochać „swoich”. Miłość do Ojczyzny jest platoniczna i niewdzięczna. Lecz tylko taka miłość daje najlepsze owoce, prawda?
Jeśli jest możliwe, aby ten kielich nie wylał się na nas… Ale jeśli musi, to proszę, niech Jej płaszcz otuli sprawiedliwych, aby ich niezasłużone cierpienie nie poszło na marne.
P.S. Mamy wiosnę. Czy u Ciebie też jest wiosna? Mam nadzieję, że tak, no bo inaczej nie pójdę do nieba. Nie ma mowy! Wiesz, jedną rzecz wspominam z rozrzewnieniem z czasów Twojego cukierkowego kościółka – piosenki! Jakie wtedy były piosenki! Chyba się przedwcześnie starzeję… Ale teraz znów jest tak, że aż chce się śpiewać!
Była cicha i piękna jak wiosna
Żyła prosto zwyczajnie jak my
Ona Boga na świat nam przyniosła
I na ziemi wśród łez nowe dni zajaśniały...